Marta: po 7 operacjach znowu czuję się kobietą 

Facebook
Twitter
LinkedIn
Email

Do szpitala weszłam jako brunetka. Po 9 dniach, gdy okazało się, że mój nowonarodzony syn będzie żył, byłam już całkiem siwa. Potem ciemny pigment wrócił. Także po „chemii”. Po raz drugi nie osiwiałam. Ani przez raka, ani przez to co działo się po nim. A osiwieć mogłam wiele razy –  mówi Marta Artemczuk (38 lat).

Nie chcieliśmy z Jaśkiem wychowywać dzieci w warszawskim pędzie. Za namową mamy Jaśka osiedliliśmy się niedaleko niej, na wsi, w lesie, w domu, który Jasiek zbudował sam. Powiedziałam: dzieci – bo ja chciałam gromadkę. Jaśkowi wystarczyłby Natan, który przyszedł na świat jako pierwszy. Kiedy 4 lata później urodziłam Borysa, Jasiek uznał, że teraz może mieć i kolejne dzieci. Ja na razie nie chciałam. Córka „zawitała” więc do nas niespodziewanie, po następnych 2 latach. Daliśmy jej na imię tak jak pragnął Jasiek: Mercedes. 

Merci karmiłam prawie 3 lata. Czułam z nią inną więź, niż z chłopcami. Przy Natanie straciłam pokarm, Borysowi było wszystko jedno co je, a Merci była „cyckowym dzieckiem”. Przy karmieniu butelką pluła i wymiotowała. Kiedy od piersi „odeszła” zaczęły się moje kłopoty… 

Guzek w lewej piersi był niewielki. Wyczułam go 2 tygodnie po „odstawieniu” Merci. I od razu byłam pewna, że to jest to najgorsze. Potwierdziły to: najpierw przestraszona mina pani, która tego samego dnia wykonała mi badanie USG i jej zalecenie, abym jak najszybciej znalazła onkologa chirurga, a potem wyniki biopsji, którą zrobiono mi 6 dni później w szpitalu w Lublinie. Guzków było 3. Rak hormonozależny. „Wylazł”, gdy po odstawieniu Merci od piersi zaczęły mi „buzować” hormony. Miałam szczęście. Mój rak był dość powszechny, więc i terapie do niego ogólnodostępne. Tak mi powiedziano później. Na razie był maj 2019 roku.  

Dołącz do nas!

Tu znajdziesz przygotowane specjalnie dla Ciebie darmowe wsparcie w zmaganiach z rakiem!

Jasiek prowadził auto a ja pisałam. Nie mieliśmy ślubu, a ja prowadziłam całą domową „papierologię”. Musiałam mu więc zostawić wszystkie hasła, kody, wytyczne gdzie co załatwić, do kogo dzwonić itp. „Bo ja przecież niedługo umrę” – powiedziałam, gdy zapytał po co to robię. Jasiek najpierw mnie „ochrzanił”, a potem uspokoił: – To nie jest koniec, tylko kolejna karta z książki, w której piszemy naszą historię. Zapiszemy tę stronicę, przewrócimy i zaczniemy pisać nową – powiedział. A ja wtedy postanowiłam, że zrobię wszystko, aby tak się stało. Tak zapamiętałam podróż powrotną z Lublina, gdy już wiedzieliśmy, że mam raka.   

Przeczytałam 2 książki: „Boska bez włoska” Andrei Hutton i „Niesamowite dziewczyny” Agnieszki Witkowicz. Takie praktyczne poradniki dla kobiet z rakiem. Wiedziałam, że podczas terapii może być strasznie, ale powtarzałam sobie, że przejdę przez nią, choćby nie wiem jak była ciężka. Dzieci wiedziały najważniejsze: mama jest chora, nie będzie miała włosów, dadzą jej „kroplówki” i wyzdrowieje. Nie chcieliśmy obarczać ich wiedzą trudną do zrozumienia dla dorosłych. 

Najpierw dostałam „chemię” – białą, czyli lekką, a potem czerwoną, czyli agresywną. Objawowo – przeszłam przez nie dość dobrze. Choć przyznaję, że zgolenie wypadających włosów było dla mnie dużą traumą. I „zmarniałam” – co było widać i po mnie i po niższej wadze. Dni ciężkich miałam tylko kilka. Gorzej z efektami chemii. Po białej guzy zniknęły. Przy czerwonej, która miała je „dobić”… – odrosły. I to tak szybko, że zamiast 6 wlewów, lekarze zakończyli cykl na trzecim. Szans na operację oszczędzającą pierś już nie było.  

Z Lublina pojechałam do rodzinnego Białegostoku. Na dodatkową konsultację, aby dowiedzieć się, czy tak ma być. I tam, pod opieką chirurga i onkologa już zostałam. Potwierdzili, że piersi nie da się uratować. Usunięto mi ją w październiku 2019 r. To była pierwsza operacja. Drugą, wycięcia reszty zaatakowanych przez raka węzłów chłonnych, przeszłam 2 miesiące później. Byłam już wtedy też po radioterapii. Był rok 2020.  

„Szalał” Covid-19, „szalałam” i ja. Zaczęłam wtedy już brać rybocyclib i lek hormonalny, które zatrzymał mi miesiączkę i od którego przytyłam 15 kg. Nie mogłam odnaleźć się sama ze sobą, w byciu wciąż razem, 24 godziny na dobę z Jaśkiem i dziećmi, w ograniczeniach pandemii. Wybuchałam szybko i z byle powodu. Zdarza się mi się to do dziś, ale ja już wiem, że to przez leki.   

Najtrudniejsze były spojrzenia w lustro. Miejsce po piersi straszyło, dawało poczucie kobiecej bezwartościowości. Zdecydowałam się i na psychoterapię i na rekonstrukcję. Był rok 2021. A że ja obawiałam się rekonstrukcji z przeszczepem skóry, a mój lekarz innego zabiegu wykonać nie mógł – udałam się po pomoc do innego. Nowy lekarz zapewnił mnie, że 1,5 roku po radioterapii to dobry czas, aby wykonać rekonstrukcję z użyciem ekspandera, bo skóra już jest zregenerowana. Nie miał racji… 

Zamiast jednej – operacji było kilka. Trzecia w kolejności to włożenie ekspandera – dla mnie niezwykle bolesna i kompletnie nieudana wizualnie. „Nowa” pierś była zdecydowanie mniejsza od drugiej. Czwarta operacja to wymiana ekspandera na implant. Według lekarza, „wszystko miało się ułożyć”. Znowu nie miał racji. Na piątą operację zabrano mnie wprost z gabinetu konsultacyjnego. Implant, który mi wtedy wyjęto wręcz pływał w ropie. Miałam gronkowca. Obudziłam się bez piersi, z „kieszonką” skóry, którą później doszyto 3 szwami (bez znieczulenia) do klatki piersiowej. Antybiotyki nie pomagały. Założono mi tzw. VAC-a, który odsysał sączącą się z rany ropę. Płakałam z żalu i bezsilności. Usłyszałam, że to wszystko to moja wina, bo to ja chciałam rekonstrukcji piersi…

Wróciłam do domu z bliznami na ciele i duszy. „Zapadłam się” ja i zapadła się skóra po lewej piersi. Nigdy nie byłam zbyt kobieca. Zamiast sukienek wolałam dżinsy. Ale przez brak piersi czułam się koszmarnie. Jasiek, który podczas choroby bez żadnych oporów mył mnie, ubierał, pielęgnował, w tym czasie nigdy nie widział mnie w 100 proc. nagiej. Jemu brak piersi nie przeszkadzał. Mnie przeciwnie.   

O kolejnej rekonstrukcji zaczęłam myśleć na początku 2024 r. O pomoc znowu poprosiłam mojego lekarza z Białegostoku. Ten wciąż nie miał możliwości, aby wykonać zabieg. Skierował mnie do Warszawy. Szóstą operację: rekonstrukcji piersi z przeszczepem skóry i tkanki tłuszczowej z brzucha przeszłam w czerwcu 2024 r. Po 1,5 dobie okazało się, że w „nowej” piersi powstał krwiak. Trafiłam na blok po raz siódmy… 

Jak jest teraz? Raka nie ma, ale wciąż przyjmuję rybocyclib i lek hormonalny, a także kwas zolendronowy (1 raz na 3 miesiące), aby odbudować kości. Od ubiegłego roku 2 razy miałam odciągany płyn, który zbierał się w „nowej” piersi. Wizualnie jest ładna, kształtna, choć brakuje w niej sutka. Czeka mnie więc jeszcze jeden zabieg i poprawki kosmetyczne. Leczenie nie jest więc jeszcze zakończone, ale jestem zadowolona z efektów. I choć mam wielkie blizny na brzuchu i w pachwinach (po drenach) znowu patrzę na siebie jak na kobietę. Pozostał strach, że rak wróci, i że tym razem zniknę z życia Jaśka i dzieci. Żeby go „zagłuszyć” jeżdżę na rowerze i wycinam z drewna dekoracyjne figurki. Chłonę życie i robię wszystko, aby trwało jak najdłużej.         

Autorka: Magdalena Gajda na podstawie rozmowy z Martą Artemczuk

Zapisz się, aby otrzymywać najświeższe informacje ze świata onkologii!

Fundacja Onkologiczna Alivia powstała w kwietniu 2010 roku. Założycielem jest Bartosz Poliński – starszy brat Agaty, u której 3 lata wcześniej, w wieku 28 lat, został zdiagnozowany zaawansowany rak. Rodzeństwo namówiło do współpracy innych.

W momencie diagnozy rokowania Agaty były niepomyślne. Rodzeństwo zmobilizowało się do poszukiwania najbardziej optymalnych metod leczenia. Nie było to łatwe – po drodze musieli zmierzyć się z niewydolnym systemem opieki onkologicznej, trudnościami formalnymi i problemami finansowymi. Szczęśliwie, udało się im pokonać te przeszkody. Agacie udało się również odzyskać zdrowie i odmienić fatalne rokowania. Doświadczenia te, stały się inspiracją do powołania organizacji, która pomaga pacjentom onkologicznym w trudnym procesie leczenia.

Fundacja naświetla problem występowania chorób nowotworowych. Propaguje także proaktywną postawę wobec choroby nowotworowej i przejęcie inicjatywy w jej leczeniu: zdobywanie przez chorych i bliskich jak największej ilości danych na temat danego przypadku, podejmowania decyzji dotyczących leczenia wspólnie z lekarzem. Podpowiada również sposoby ułatwiające szybkie dotarcie do kosztownych badań w ramach NFZ (onkoskaner.pl), informacji o nowotworach złośliwych i ich leczeniu, jak również publikuje w języku polskim nowości onkologiczne ze świata na swojej stronie, jak i na profilu Alivii na Facebook’u.

W krytycznych sytuacjach fundacja pomaga organizować środki finansowe na świadczenia medyczne dla chorych, które nie są finansowane z NFZ. Zbiórkę funduszy umożliwia Onkozbiórka, które Alivia prowadzi dla potrzebujących.