Nie wiem, dlaczego poszłam na tę mammografię…. Może dlatego, że była bezpłatna? Może dlatego, że przez 2 lata jej nie robiłam? A może dlatego, że gdzieś głęboko w duszy przeczuwałam, że powinnam…? – tak do dziś zastanawia się Honorata Zielińska (49 lat) z Warszawy.
Do Polski wróciłam 5 lat temu
Z Belgii, gdzie wraz z rodziną spędziłam 10 lat. Pracował mąż. Ja, czasowo zawiesiłam swoją pracę w branży public relations. Zajęłam się naszymi dwiema, małymi jeszcze córeczkami, które chodziły do szkoły belgijskiej i na zajęcia uzupełniające z wiedzy o Polsce. Byłam też główną organizatorką domowego życia. Także opieki medycznej – gdy była potrzebna. Ta zaś w Belgii jest zorganizowana zupełnie inaczej, niż w Polsce. Jeśli jesteście ciekawi to…
W Belgii nie ma wielospecjalistycznych przychodni zdrowia
Każdy lekarz ma oddzielny, prywatny gabinet. Aby się skonsultować z kilkoma, trzeba jeździć w inne miejsce. Do internisty gdzie indziej, do pediatry, gdzie indziej itd. Chyba, że lekarz ma np. 2 specjalizacje i w obu prowadzi praktykę. Z początku to było dla mnie dziwne. To, że lekarze wszystkich specjalizacji pracują tylko w szpitalach. Z czasem przekonałam się, że jak sprawnie działa ten „mechanizm”; że mimo wielu lokalizacji wszystko jest dostępne, a koszty leczenia i leków szybko, automatycznie refundowane przez państwo belgijskie w wysokości do 90 proc. kosztów. Badania profilaktyczne też wykonuje się w Belgii bez problemów. Co ja również czyniłam. Ale rak „dopadł” mnie w Polsce. W 2024 roku…
Ja naprawdę nie wiem dlaczego…
Nie wiem co mnie skłoniło, żeby pójść na tę mammografię. Pamiętam tylko jakiś wewnętrzny lęk, który mnie ogarnął, gdy czekałam na badanie. Siedziałam na twardym krześle w poczekalni przed gabinetem zabiegowym i jak mantrę powtarzałam w myślach frazę: „to tylko kontrola, to tylko kontrola…” I jeszcze: „przecież rok temu zrobiłaś USG i testy krwi na obecność raka i wszystko było w porządku, więc dlaczego teraz miałoby być inaczej…?”
Dołącz do nas!
Tu znajdziesz przygotowane specjalnie dla Ciebie darmowe wsparcie w zmaganiach z rakiem!
A jednak było inaczej
Minął miesiąc. Zadzwonił telefon, a gdy odebrałam połączenie uprzejmy głos zaprosił mnie na kolejną mammografię. Tym razem celowaną. Z jednoczesnym wykonaniem biopsji gruboigłowej prawej piersi. Jak kotwicy trzymałam się wtedy zapewnienia: „to tylko po to, aby wykluczyć…”. Potem znowu czekałam. Na spotkanie, którego się nie spodziewałam. Tym razem z … chirurgiem.
„To rak. Ma 6 mm. Trzeba go usunąć”
Gdy lekarz to powiedział, ja niemal osunęłam się na podłogę. Jak przez mgłę usłyszałam jeszcze jak podaje termin operacji: 18 czerwca. Policzyłam szybko w pamięci. Zostało 10 dni… To wszystko działo się tak szybko. Jak w filmie wyemitowanym na przyśpieszonych obrotach. Ale do mnie nie docierało, że to bohaterką tego „filmu” jestem ja. Dalsze badania, które wykonałam wykazały, że drugim bohaterem „filmu” jest luminalny rak piersi podtyp A.
Nie miałam czasu na oswojenie się z wieściami
Mąż mnie wspierał i mobilizował. Jak zawsze w naszym szczęśliwym małżeństwie. Wspólnie uzgodniliśmy, aby powiedzieć o raku dziewczynkom. I koniecznie zaznaczyć, że to wczesne stadium, że szybko udało się go „złapać”, że wszystko się dobrze skończy. Dziewczynki były już duże. Miały 16 i 13 lat. Zrozumiały wszystko. Troszczyły się o mnie, wyręczały. Tylko przytulały się do mnie ostrożniej. Żeby nie urazić obolałego miejsca. Ale to już po operacji…
Płakałam
Prawie cały pobyt w szpitalu płakałam. Gdy czekałam 4 godziny na zabieg i patrzyłam jak z mojej sali wywożą i przywożą kolejne kobiety. Płakałam z bólu, bo w mojej piersi tkwiły igły – znaczniki pokazujące gdzie jest rak. Płakałam i trzęsłam się ze strachu przed nieznanym, gdy na sali operacyjnej ułożyli mnie na stole, rozłożyli ręce jak na krzyżu i podali mi leki do znieczulenia ogólnego, po których, pierwszy raz w życiu zapadłam w „operacyjny sen”. Z wdzięcznością przyjmowałam każdy gest troski i zrozumienia. Kojące słowa pań, które wbijały igłę w moją pierś. Zapewnienie anestezjologa, że będzie nade mną czuwał.
Wycięli mi raka wraz z kilkoma węzłami chłonnymi, by je zbadać
I znowu czekałam. Tym razem na ostateczną diagnozę, czy rak się nie rozprzestrzenił. Nie czekałam bezczynnie. Pojechałam na urlop. Ten najbardziej wymarzony. Ze słońcem, morzem, dobrym winem. I nadzieją, że nie będzie moim ostatnim.
„Nie ma przerzutów”
Gdy usłyszałam słowa lekarza, zapłakałam znowu. Tym razem z ulgą. Zalecenia co do dalszej terapii przyjęłam już spokojnie. Najpierw 15 dni radioterapii. Szpital przyjemny, czyściutki, ludzie w nim przyjaźni, ale sama sytuacja… Najpierw tatuaże. Płytkie, niewielkie, aby zaznaczyć, gdzie urządzenie ma posłać wiązkę promieni. Tyle że nikt mnie nie uprzedził, że są konieczne. I jeszcze to, że „obsługiwali” sami mężczyźni. Byli mili, trochę flirtowali. Jestem odważna, nie wstydzę się swojego ciała, ale to mnie krępowało.
Przez 5 lat będę też brać tamoksyfen
Lek, który ma „powstrzymać” hormony wywołujące raka. Badania genowe potwierdziły, że mój organizm przyjmie go pozytywnie. I faktycznie dobrze się po nim czuję. Jest mi cieplej, ale nie mam uderzeń gorąca. Moja przemiana materii się zmieniła. Wydaje mi się, że jestem łagodniejsza, spokojniejsza.
Prawa ręka jest jeszcze słabsza
Ćwiczę już na siłowni, ale do moich ulubionych sportów: wspinaczki i kanioningu pewnie nie prędko wrócę. Zastępuję je na razie spacerami z psem i słuchaniem muzyki. Wracam za to do pracy. I do zwykłego życia.
Mogłam nie pójść na tę mammografię
Mogłam uznać, że skoro rok, 2, 3 lata wcześniej wszystko było w porządku to jest i tym razem. Mogłabym zwlekać kolejne 2,3 lata. Ale zdecydowałam się zrobić mammografię profilaktyczną i wygrałam życie. Chciałabym, aby wszystkie kobiety z tego diagnostycznego dobra skorzystały. Bo w grze o życie czasem chodzi o tylko… 6 milimetrów. Te 6 milimetrów może to życie albo zabrać, albo uratować. Czytasz to? Zrobiłaś mammografię? Jeszcze nie…? Więc na co czekasz? Pędź! Bo może dzięki niemu za 5,10 lat nadal będziesz śmiać się patrząc na morze i popijając dobre wino.
Z Honoratą rozmawiała Magdalena Gajda