Pewnego dnia całe moje dotychczasowe życie legło w gruzach. Zachorowałam na nowotwór – chłoniaka Hodgkina. Można powiedzieć, że nie jest to taka zła diagnoza w porównaniu do innych rodzajów nowotworów. W moim przypadku jednak nie było to takie oczywiste. Miałam czwarty stopień zaawansowania choroby, czyli jednym słowem najgorszy. Nowotwór był rozsiany w prawie wszystkich węzłach chłonnych, dochodziły do tego liczne nacieki nowotworowe. Nie mogłam chodzić, ponieważ był ucisk na rdzeń kręgowy. Poruszałam się ostatkiem sił przy chodziku. Wyglądałam jak zombi, tak bardzo choroba mnie wyniszczyła.
W tamtym momencie nie wiedziałam, że jestem aż w takim złym stanie i w każdej chwili mogę umrzeć. Tak naprawdę to nie chciałam tego wiedzieć. Nie pytałam się lekarzy jaki jest mój prawdziwy stan zdrowia a oni jakoś tak z własnej woli też mi nic nie mówili konkretnego. Wiedziałam tylko tyle, że nie mogę się poddać. Rodzina znała prawdę. Lekarze powiedzieli jej, że stan jest bardzo ciężki i trzeba przygotować się na wszystko. Padło nawet przypuszczenie, że pierwsza podana chemia może mnie zabić, gdyż nie wiadomo czy wycieńczony organizm przetrzyma dawkę tak mocnych leków. Oczywiście ja nie byłam tego świadoma i z nadzieją czekałam na pierwszy wlew. Stwierdziłam, że muszę szybciej przyjąć leki, aby odzyskać nogi. Cofnięcie się niedowładu było dla mnie priorytetem w tamtym momencie. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że mogę zostać niepełnosprawna do końca życia. Dopiero później się dowiedziałam, że lekarze w dużej mierze sądzili, że skończę na wózku, jeśli w ogóle przeżyję.
Moje podejście do sytuacji było cały czas pozytywne. Nie miałam myśli, że umrę lub się nie uda. Sądziłam, że to taki przejściowy, trudny okres w życiu. Podczas pierwszej chemii nawet poczułam ulgę, że niebawem pewnie odzyskam nogi i zmiany w organizmie zaczną się cofać. Zdawałam sobie sprawę, że prawdopodobnie będzie to długotrwałe leczenie, lecz wierzyłam, że będzie skuteczne.
Dołącz do nas!
Tu znajdziesz przygotowane specjalnie dla Ciebie darmowe wsparcie w zmaganiach z rakiem!
Samo przyjmowanie chemii może okazać się niewystarczające. Faktem jest, że biochemia mózgu wspomaga lub osłabia skuteczność każdego leku. Myślenie pozytywne działa na korzyść. Po pierwszej dawce jedynymi skutkami ubocznymi jakie odczuwałam był ból głowy, czułam się jak na kacu. Nie było to nic specjalnego i zaskakującego. Nie nastawiałam się, że pewnie dopadną mnie nie wiadomo jak drastyczne skutki uboczne. Myślałam sobie, że ta chemia jest dobra, mnie uleczy i w ostateczności nic mi się od niej złego nie stanie. Wiadomo, były obecne spadki w morfologii, ale to norma.
Po paru dniach od wlewu zostałam wypisana do domu na dwa tygodnie. Wychodziłam ze szpitala jeszcze przy chodziku, ale wewnętrznie czułam, że nogi wracają. Może jeszcze nie było widać spektakularnych efektów, ale ja to czułam. Przy wypisie dostałam syrop na apetyt, który spowodował, że jadłam za dwóch. Jedzenie jest bardzo istotne w takiej sytuacji, aby odbudować organizm. Podczas pobytu w domu coraz bardziej wydawało mi się, że niedowład się cofa. W pewnym momencie odstawiłam chodzik i przerzuciłam się na laskę, gdyż mogłam już utrzymać się na własnych nogach. Byłam jeszcze tak słaba, że potrzebowałam jakiejś asekuracji, ale na kolejną chemię wróciłam już do szpitala z całkowitą siłą mięśniową w nogach. Lekarka przyjmująca mnie na oddział była zaskoczona tak szybką poprawą stanu zdrowia. Nie spodziewała się całkowitego cofnięcia niedowładu w tak krótkim czasie. Długotrwały ucisk na nerwy nie uszkodził ich. Wyszłam z tego bez szwanku.
Kolejne chemie również przechodziłam świetnie. Badania kontrolne robione co jakiś czas wykazywały duży regres choroby. Moja Pani doktor prowadząca stwierdziła, że jest to rewelacja. W końcu nadszedł upragniony czas całkowitej remisji choroby. Byłam już wtedy w bardzo dobrej formie fizycznej i cieszyłam się życiem.
Na koniec musiałam tylko „narodzić się na nowo”. Mianowicie trzeba było wykonać autologiczny przeszczep komórek macierzystych, który zapobiega nawrotom złośliwego chłoniaka. Spędziłam trzy tygodnie w izolacji, ale było warto. Wierzyłam, że przejdę to bez żadnych komplikacji i tak też się stało.
W tej chwili jestem prawie rok po przeszczepie i ostatnio robione badania kontrolne nie wykazały progresji choroby, wszystko jest w najlepszym porządku. Jak już mówiłam uważam, że w dużej mierze przyczyniła się do tego moja psychika, nie straciłam nadziei. Jestem pewna, że gdybym jej nie miała prawdopodobnie już by mnie nie było na tym świecie. Taki był właśnie mój scenariusz sądnych dni.
Kaśka