– Tak zawsze odpowiadam mojemu onkologowi, gdy pyta o moje samopoczucie. Kolorowe kiecki, biżuteria, kapelusze. Ludzie się dziwią: to ona ma raka?
Dziwiliby się bardziej wiedząc, że dla mnie kilka dni bez bólu to raj… – mówi Ewa Bakalarska (54 lata) z Żyrardowa.
Przez wiele lat byłam kierownikiem. I w domu, przy dwójce dzieci, które wychowywałam sama. I w pracy, w żyrardowskiej fabryce telewizorów. Nastał jednak taki czas, że firma bez inwestora nie była już w stanie działać. Zainwestować w nas chcieli Chińczycy, ale nie dogadali się z zarządem i postanowili wybudować własną fabrykę w Gorzowie Wielkopolskim. Wiedząc, że żyrardowski etat jest niepewny zaczęłam szukać innego. I znalazłam. Właśnie w owej gorzowskiej fabryce.
Pamiętam ten dzień. Był 23 września 2008 roku, kiedy zapakowałam się z dziećmi do auta i pojechałam do Gorzowa. Miasta, w którym nigdy nie byłam, a w którym miałam zamieszkać na długo. Wynajem mieszkania, zmiana szkół dla dzieci – wszystko załatwiałam zdalnie. W Gorzowie dzieciaki zdały matury i rozjechały się na studia: Marta do Poznania, a Kuba do Warszawy. I w Gorzowie „dopadł mnie” rak…
Już latem 2023 roku zaczęłam się źle czuć. Miałam duże kłopoty jelitowe. Czułam parcie, ale nie mogłam załatwić potrzeby. Lekarz zlecił mi kompleksowe badania. Wśród nich także USG jamy brzusznej, które wykazało, że jeden z jajników jest powiększony. A ponieważ i markery nowotworowe miałam bardzo wysokie, diagnozowano mnie w kierunku raka jajnika.
Dołącz do nas!
Tu znajdziesz przygotowane specjalnie dla Ciebie darmowe wsparcie w zmaganiach z rakiem!
„Wycinajcie wszystko. Korzystać już nie będę”. Odpowiedziałam żartem, choć nie było mi do śmiechu, gdy usłyszałam, że mam raka jajnika, ale chcą usunąć mi i jajniki i macicę. Tyle, że miałam wciąż silne bóle podbrzusza, które zdaniem lekarzy boleć mnie nie powinno. Zrobili mi wprawdzie wiele badań, ale nie kolonoskopię, więc poprosiłam także i o to. Wtedy dowiedziałam się, że nie tylko mam guzy na jajnikach, ale także guza esicy, tak dużego, że blokuje przewód pokarmowy.
„I jak się czujesz, mamo?” – zapytał syn, a ja rozpłakałam się. Właśnie jechałam taksówką na kolejne badania do kliniki onkologicznej w Poznaniu. Kuba powiedział mi przed chwilą, że jest już w swoim mundurze Kompanii Reprezentacyjnej Wojska Polskiego i wchodzi na 24 godzinną wartę pod Grobem Nieznanego Żołnierza w Warszawie. Kiedy usłyszał mój szloch powiedział tylko, że za chwilę znowu zadzwoni. – Mamo, załatwiłem zmianę. Niedługo będę w Poznaniu… – zapewnił mnie po kilku minutach. I faktycznie… Gdy wychodziłam z badań, syn czekał mnie pod szpitalem.
To miała być standardowa terapia. – Damy pani chemię, żeby zmniejszyć guzy, a potem je wytniemy. Tylko, zanim zaczniemy leczenie onkologiczne, to musi pani sobie wyłonić stomię. Ale to już zrobi pani sobie w każdym szpitalu… Słuchałam lekarki oszołomiona. Jaka stomia? Jak to: mam sobie ją wyłonić? Nie rozumiałam, po co mi to. Wróciłam do domu i zaczęłam zastanawiać się co robić dalej. Uznałam, że potrzebna mi jest opinia jeszcze jednego lekarza. Pojechałam po nią do rodzinnego Żyrardowa.
Żyrardowski chirurg był przerażony. Trzeba mnie było operować natychmiast ze wskazania do ratowania życia, a ja tej operacji mogłam nie przeżyć… Zanim się podjął zabiegu, to najpierw mnie dokarmił. Od kilku dni nic nie jadłam, nie załatwiałam się, byłam skrajnie wycieńczona. Przez 1,5 tygodnia żywili mnie więc pozajelitowo, żebym przetrwała operację. Potem usunęli mi usunęli jajniki i tyle chorej tkanki wokoło ile widzieli oraz guzy na esicy, kawałek jelita i wyłonili stomię.
Postanowiłam leczyć się dalej w Warszawie. Żeby było bliżej, wróciłam do Żyrardowa i zamieszkałam z rodzicami. Po operacji szybko doszłam do siebie i pojechałam do Centrum Onkologii na pierwszą wizytę. I wtedy „tąpnęło” mną po raz drugi. Pani doktor onkolog była młoda, przyjazna i przemiła. Zapytałam ją kiedy następna operacja, bo trzeba przecież wszystkie guzy powycinać… A ona spojrzała na mnie smutno i powiedziała łagodnie: Myślałam, że pani wie… Tych guzków jest tak wiele, są tak rozsiane, że nie da się ich wyciąć. Owszem, będziemy podawać pani chemię, ale ona będzie podtrzymywać pani życie. Szans na wyleczenie nie ma…
Miałam tylko kilka sekund. Tę chwilę zamykania drzwi gabinetu, aby zdecydować, czy powiedzieć o tym mojej matce, która przyszła ze mną, czy nic jej nie mówić. Milczałam. Postanowiłam walczyć. Po pierwszej chemii, w marcu 2024 roku, guzy zaczęły się zmniejszać. Dostałam jednak takiej wysypki, że moja twarz wyglądała jakby płonęła żywym ogniem. A ja z tą czerwoną twarzą do ludzi wychodziłam. Gapią się? Trudno! Zakupy muszę robić. Gorsze było pękanie skóry na palcach dłoni, tuż przy paznokciach. Nie mogłam kroić, zmywać, prać, a nawet wysłać sms-a, bo od razu otwarta rana się robiła.
Trzeci raz załamałam się na chwilę w styczniu 2025 roku. Tomografia wykazała, że przestałam reagować na chemię. Ale zaraz się okazało, że są różne chemie i że dostanę nową. I na tej nowej jestem do tej pory. Wlewy co 2 tygodnie. I tak od 1 roku i 2 miesięcy. Policzcie sami ile ich jest… Skutki uboczne są. Wypadły mi włosy. Nic to! Próbowałam nosić perukę, ale jeżyk był fajniejszy. Gorzej, że jestem nadwrażliwa na zimno. Szklanka z zimnym płynem, powiem zimnego wiatru, a ja czuję, jakby miliony igieł wkłuwały się w moje place. Lody? Jeśli ktoś lubi czuć w gardle pokruszony lód? Cóż! Bez lodów można żyć. Ważne, żeby żyć!
Niedawno dopadł mnie ból w klatce piersiowej. Tak silny, jakby mi ktoś obręcz na niej zaciskał. I takie 3 ataki miałam. Bałam się, że to rak płuc, bo on nie boli, a jak się ujawnia to już plujesz krwią. Ale lekarz uznał, że to nerwobóle. Od kiedy śpię na siedząco to ich nie mam. Czyli prawie od 3 tygodni…
Najgorszy jest ból w dole brzucha… Pigułki, plastry z opiatami, silne leki przeciwbólowe. Znam to wszystko. Plastry naklejam się raz na 3 dni. Czasem udaje mi się wydłużyć ten czas. Najdłużej wytrzymałam 2 tygodnie. Potem ból wrócił…
Przeszłam na rentę. Teraz już nic nie muszę. Chyba, że coś chcę. Na przykład wyjechać w podróż marzeń. Zabrać moje dzieciaki z ich połówkami do campera i przejechać pół Europy. Pojechałabym do Tajlandii, ale muszę mieć w każdej chwili dostęp do dobrego szpitala. Chemia…? Będę celować w przerwy między wlewami, albo… podepną mi butelkę do dojścia centralnego, a jak wszystko „pochłonę” to sama ją sobie wypnę.
Syn zawsze jest blisko. Rodzice troszczą się jak mogą. Córka… Na początku nie radziła sobie z moją chorobą. Odsunęła się. Nie odwiedzała mnie, ani nie dzwoniła. Zmieniła się niedawno… Jeden z jej przyjaciół nie mógł się wybrać w podróż, która od dawna planowali. Odwołał swój udział w ostatniej chwili. Jego ojciec, który chorował raka popełnił samobójstwo… Ta historia zmieniła moją córkę. Skonsultowała się z psychologiem. Spojrzała na mnie inaczej, zaczęła mnie odwiedzać, rozmawiać ze mną. Uspokoiła się, gdy zobaczyła, że nie obarczam innych widokiem mojego cierpienia.

Kiedyś bardzo lubiłam czerń. Czarne spodnie, włosy, często paznokcie. Teraz jestem kolorowym ptakiem. Kiecki, spódnice, zwiewne bluzki, kapelusze, tony barwnej biżuterii. Poczułam też silną potrzebę robienia czegoś dla kogoś. Macham więc wciąż drutami. Już pół oddziału onkologii chodzi w moich sweterkach. Nikt nie wie ile mam czasu. A ja czuję się, jakbym nie było dla mnie rzeczy niemożliwych… – Próbujemy nowe leki? Wytrzyma pani? Bo mogą być kolejne dolegliwości – pyta mój lekarz. – Niech pan daje, niech pan wlewa doktorze… Jedziemy dalej!
Autorka: Magdalena Gajda, na podstawie rozmowy z Ewą Bakalarską