– Pandemia Covid-19. Pamiętacie, jak siedzieliśmy zamknięciu w domach, śledząc wiadomości o rosnącej liczbie ofiar nowej choroby i pełni strachu przez nieznanym wirusem? Ja żyłem wtedy w podwójnym strachu. Bo to wtedy dowiedziałem się, że mam raka – wspomina Artur Szczytowski (63 lata) z Warszawy.
Swój zawód wybrałem doskonale. W latach 80. w Polsce informatyka była jeszcze „w powijakach”, ale już przewidywano dla niej świetlaną przyszłość. A ja wybrałem ten kierunek z wielu oferowanych przez Szkołę Główną Planowania i Statystyki w Warszawie – uczelnię, która dziś nosi nazwę: Szkoła Główna Handlowa. Podczas studiów poznałem Beatę, która wkrótce została moją żoną. Żartuję, że ją sobie „prawnie przyklepałem”, bo wkrótce otrzymałem powołanie do wojska. Kiedy ja ćwiczyłem na poligonie, żona urodziła naszą córkę, Agnieszkę.
Nie chcieliśmy stracić tej okazji. Żona otrzymała interesującą zawodowo i intratną finansowo propozycję pracy. Ja, byłem już po wojsku i pracowałem w prywatnej firmie jako asystent dyrektora. A ponieważ, zupełnie niezgodnie w ówczesnymi kanonami życia rodzinnego, to ja bardziej odnajdywałem się w domowych pracach, uznaliśmy, że żona skorzysta z oferty, a ja zaopiekuję się domem i córką. I tak przez wiele lat, najpierw „ogarniałem” naszą rodzinę, a potem także zaangażowałem się w pomoc w opiece nad wnukiem. Próbowałem też przez te lata pracować. Jednak prowadzenia własnej działalności gospodarczej i jednocześnie dwóch domów nie udało mi się pogodzić. Z czasem, zacząłem mieć poczucie, że zaniedbałem najważniejszą dla mnie osobę, czyli mnie samego i moje potrzeby.

Fizycznie dbałem o siebie, jak potrafiłem. Zdrowa dieta, prawidłowy wskaźnik masy ciała, dużo aktywności fizycznej – bieganina przy codziennych, domowych sprawach i bieganie 3 razy w tygodniu w terenie, a do tego ćwiczenia w mini-siłowni w domu. Grzeszki…? Nie potrafiłem zrezygnować z dobrego wina, którego jestem koneserem. A że do tego chorowałem bardzo rzadko, na stałe nie przyjmowałem żadnych leków, to jeśli myślałem o raku, to jak o chorobie, która przytrafia się innym, ale nie mnie. No bo przecież „prowadzę się” dobrze, więc czemu miałby mnie „dopaść”?
Dołącz do nas!
Tu znajdziesz przygotowane specjalnie dla Ciebie darmowe wsparcie w zmaganiach z rakiem!
Zaczęło się od… zmiany zachowania. Byłem coraz bardziej drażliwy, wybuchałem z byle powodu, z trudem utrzymywałem nerwy na wodzy. A że i rodzinie dawałem się we znaki, to „wysłali” mnie do endokrynologa. Miałem ok. 50 lat – żona podejrzewała andropauzę. I miała rację. Badania wykazały, że mam zbyt niski poziom testosteronu więc zacząłem przyjmować dodatkowe dawki tego hormonu. Ta kuracja wymagała regularnej kontroli gruczołu krokowego, czyli prostaty. Raz na kwartał wykonywałem więc badanie PSA (swoistego antygenu gruczołu krokowego). Przez 6 lat wszystko było w porządku. A i ja się uspokoiłem.
„To może być nowotwór”. Tak powiedział mi lekarz, gdy wynik PSA podskoczył. Nie wierzyłem, ale USG prostaty zrobiłem. Diagnoza: przerost prostaty, wyjaśniła przyczynę częstszego niż zwykle oddawania moczu i jego słabszego strumienia. Zalecone okresowe badania kontrolne wykonywałem rzetelnie. Na dwa lata miałem spokój. Potem kolejny „skok” PSA (choć niezbyt wysoki) i rezonans magnetyczny, a potem czekanie na wyniki.
Strach zaczął mnie ogarniać już wcześniej. Życie w ciągłym kieracie, stresie, przeciążenie odpowiedzialnością, bycie wiecznym opiekunem, brak odwagi, aby „tupnąć nogą” i powiedzieć: dość, teraz ja jestem najważniejszy – to wszystko odbiło się na mojej psychice. Miałem głębokie stany depresyjne, bałem się wychodzić z domu, wstanie z łóżka było ogromnym wyzwaniem. Poszedłem do psychiatry, dostałem leki antydepresyjne. Być może już wtedy, podświadomie, przeczuwałem kolejną chorobę…?

Rezonans wykazał, że w mojej prostacie coś jest. Co to jest, miała pokazać biopsja. Na wyniki czekałem 18 dni, w tym napiętym, pełnym lęku okresie początku pandemii. Na dwa dni przez planowaną wizytą u urologa zadzwoniłem do placówki, która biopsję wykonała, aby upewnić się, czy wyniki już są i czy dotarły do lekarza. Pani, z którą rozmawiałem, zaproponowała, że prześle mi wyniki na maila. I tak czytając długi, skomplikowany, pełen medycznych określeń opis dowiedziałem się, że mam raka.
Najpierw nie uwierzyłem. Potem się zezłościłem. Na los, który mnie tak źle potraktował, choć ja tak bardzo o siebie dbałem. A na koniec, wyobraźnia zaczęła podsuwać mi różne scenariusze przyszłości, włącznie z planem, aby może skończyć ze sobą wcześniej, niż ten mój los to planuje. W dzień rozmowy z lekarzami: endokrynologiem i urologiem, byłem u kresu wytrzymałości. Obaj potwierdzili raka prostaty. Urolog dodał, że to może być pierwsze stadium, bez przerzutów i że najlepszą taktyką będzie usunięcie prostaty.
Córce o raku powiedziałem. Do żony napisałem krótki list. Córka nastawiła się szybko w tryb działania. Żona najpierw miała mi za złe, że to tak długo to ukrywałem, ale potem przeszła do ustalania konkretnego planu. Operacja, odpłatna z asystą robota da Vinci, udała się. Nowym życiem cieszyłem się przez rok. Potem rak wrócił. Poziom PSA zaczął znowu rosnąć… Urolog poradził konsultację u onkologa. Dwóch kazało mi czekać i monitorować sytuację, a trzeci wprawdzie przyznał, że nie wie, co z tym dalej robić, ale polecił swojego kolegę radioterapeutę. Po kolejnym skoku PSA przeszedłem cykl naświetlań. Nie bolesnych, ale upokarzających – jeden nagi pacjent za drugim, bez względu na płeć i narząd do naświetlania. Przeżyłem i to. Najważniejsze, że komórki rakowe zostały zniszczone. Jestem od niego wolny, ale co 3 miesiące sprawdzam, czy się nie pojawił. I tak już 3 lata.
Czy z raka może powstać coś dobrego? Tak. Przede wszystkim nowy ja. Zrozumiałem, że nie wszystko muszę, ale na pewno muszę dbać o swój dobrostan. Mniej od siebie wymagam, żyję spokojniej i szczęśliwiej. Zachęcam też do badań profilaktycznych innych mężczyzn. Jedni, pod wrażeniem mojej historii to robią, inni – nie, bo „jakby co”, to nie chcą wiedzieć. Dziwię się. Mają siebie, swoje rodziny, a nie chcą żyć. Swoją historię – przeżycia, doświadczenia opisałem w książce pt. „Rak? Nie, dziękuję”. Szukajcie jej po moim pseudonimie literackim: Krzysztof Koch. To „koch” to od kochania. Bo ja na nowo kocham życie.
Autorka: Magdalena Gajda na podstawie rozmowy z Arturem Szczytowskim.







